Michał Rawita Witanowski, na początku XX wieku, w swojej książce "Dawny powiat chęciński" zostawił opis naszej parafii i kościoła, który istniał do 1915 roku, tj do czasu zniszcenia podczas pierwszej wojny światowej. Ostatnie wydanie książki: Kielce 2002 r. Oto wszystko co napisał o Łopusznie, strony: 399 – 402.
Łopuszno na pierwszy rzut oka robi wrażenie wcale porządnego miasteczka, choć nigdy nim nic było. Rynek, do którego zbiegają się boczne uliczki, zabudowany wprawdzie parterowymi domkami, lecz ilość sklepów oraz osiadłych tu rzemieślników, przy niezwykłej po wsiach liczbie Żydów [na 828 mieszkańców jest tu ich 587], nadają mu pozór miasteczka handlowego. Już w końcu XIV lub na początku XV wieku powstał tu kościół parafialny, drewniany, fundacji zapewne dziedziców Łopuszyńskich [nie znają tego nazwiska heraldycy], bo na wzmiankę o nim natrafiamy w aktach konsystorza gnieźnieńskiego w 1418 r.
A może pierwszy kościół tutejszy zawdzięcza rodzinie Poraitów-Jasieńskich, z pobliskiej Łopusznu wsi Jasieniec, bo w papierach kościoła znaleźliśmy strzęp bez daty, stanowiący odpis obiaty wniesionej do ksiąg grodu Chęcińskiego, w którym czytamy, iż stanąwszy przed aktami tymi ur. Wojciech Jasieński de Jasień, kościoła we wsi Łopusznie fundator i najwyższy kolator wraz z bratem rodzonym Krzysztofem okazali dokument pergaminowy, opatrzony pieczęciami dotyczący fundacji kościoła w Łopusznie.
Ze zniszczonego przez wilgoć i myszy aktu wnioskować tylko można, że erygowali kościół ten Mikołaj Stogniew, dziedzic Jasieni oraz Dersław de Łopuszno et Wola Jasieńska. Wspomniani fundatora wie byli jeśli nie braćmi, to bardzo bliskim rodzeństwem, które zwyczajem ówczesnym, od wsi posiadanych przyjęli nazwiska: Łopuszańskich i Jasieńskich, wszyscy zaś używali wspólnego godła Róża, zawołania Poraj. W księgach poborowych Chęcińskich z 1508 r. czytamy dziedzicami: z Łopuszna Andrzeja Łopuszańskiego, a w Jasieni – Jakuba Stogniewa i drugiego Stogniewa, znać braci rodzonych. Że domysł nasz trafny, zaświadcza Łaski w 1521 r., gdy w księdze nadań wzmiankuje, że kościół w Łopusznie posiada sadzawkę we wsi Jasieni, nadaną przez dziedziców wsi tej Stogniewa i Jakuba, braci rodzonych. Gdy pierwotny kościół w Łopusznie chylił się do upadku, stanął nowy, również drewniany, około 1520 r., jak świadczy wizyta kanoniczna tegoż arcybiskupa Łaskiego. Kościół ten był pod wezwaniem Świętego Krzyża, a zbudować go musieli znów swoim kosztem stryjowie herbowi i współkolatorowie z Łopuszna, Czartoszowy, Jasienia, Woli i Wielebnowa.
W roku 1508 w graniczącym z Łopusznem Wielebnowie mieszkał Mikołaj Mokrski, a w 1540 r. napotykamy go jako współwłaściciela Łopuszna. Mają też tu swoje części: Katarzyna Górna z trzema synami, wdowa po Stanisławie oraz Jan Jedleński, dziedzic sąsiedniej Woli Jedleńskiej. Własność przeto coraz bardziej drobnieje w Łopusznie, na co znajdujemy nowe dowody w aktach plebańskich. Oto w roku 1591 oblatowano w grodzie Chęcińskim reklamację Jakuba, przeora konwentu jędrzejowskiego, przeciwko Piotrowi i Stoigniewowi Jasieńskim z Jasienia i Baryczy oraz Wojciechowi, Mateuszowi i Kacprowi Łopuszańskim, w Łopusznie części swoje dziedziczne mającym, o gwałtowne zagarnięcie gruntów plebańskich. Okazuje się z tego, iż zubożali przez podziały ziemi dawni dziedzice nie wahają się sięgnąć po dobra Kościoła, nadane temuż przez ich pobożnych przodków. Koniec tym gorszącym sporom położył dopiero nowy dziedzic Zygmunt Łącki, piszący się z Nadola Dolnego i na Łopusznie, herbu Jelita, kompromisową ugodą zawartą d. 7 czerwca 1624 r. zks. Bartłomiejem de Mniow z Chrząstowa, plebana w Łopusznie. Z żony Elżbiety de Barowo Rorowskiej zostawił on trzech synów: Hieronima, Władysława i Andrzeja, podzieliwszy pomiędzy dwóch pierwszych Łopuszno, trzeci bowiem Andrzej poświęcił się stanowi duchownemu.
Kościół tymczasem, choć odbudowany przed stu laty jako drewniany, prędko uległ zniszczeniu, postanowił przeto Hieronim Konstanty Łącki, na Łopusznie, Wielebnie i Czułczynie dziedzic, wystawić nową świątynię murowaną, i zamiaru swego dokonał w r. 1651. Gdy zaś brat jego Władysław, wznowił przy kościele tym upadłe bractwo św. Anny, a ks. Andrzej, pleban w Łopusznie i Stanowiskach, fundację tą uposażył 1 000 złp., sumę tę przyjął na dobra swoje Hieronim w r. 1660, zobowiązując się do płacenia temuż bratu po 70 złp. prowizji. Nie wiadomo czy ten Andrzej, proboszcz w Łopusznie, czy też jego imiennik, syn nieżyjącego już Zygmunta Łąckiego, a brat zmarłego również Jana z Nadola Łąckiego, dziedzica Stanowisk, Mokrych i Suchych Gór, Woli Borowej, Pilczyc, Żelazny i Rudy Pilczyckiej. Występuje on w r. 1671 przed aktami grodu Chęcińskiego, robiąc pewne pieniężne zobowiązanie względem Aleksandra Tarnowskiego, kasztelana sandomierskiego.
Kościół w Łopusznie zburzony w 1915 r.,podczas I wojny światowej.
Kiedy dobra te wyszły z rąk Łąckich a dostały się Derszniakom, h. Korczak, piszącym się z Rokitnicy, w Przemyskiem, trudno dojść wątku. Prawdopodobnie pierwszym właścicielemŁopuszna z tej rodziny był Stanisław, starosta radoszycki [1687 r.], żonaty: 1.’ z Barbarą Morsztynówną, 2.’ z Dorotą Gawrońską. Jedna z córek jego, Anna Derszniakówna około r. 1732, wniosła Łopuszno w dom męża Jana Dobieckiego, podczaszego radomskiego. Ród tych Dobieckich, h. Ostoja, pochodzi z Dobiecinaw powiecie piotrkowskim, a najwcześniejsze o nich wzmianki nie sięgająprzed połowę XVI wieku. Od owego Jana, podczaszego radomskiego, wiedzie początek swój linia Dobieckich na Łopusznie, majętności pozostającej do obecnej chwili w posiadaniu jego następców.
O stanie kościoła w owym czasie dowiadujemy się przypadkowo, bo z osnowy testamentu z roku 1743 ks. Jana Józefa Stanisławskiego, proboszcza w Łopusznie – Pieniędzy żadnych nie masz, bom je wydał na reparacją beneficii krasocińskiej i łopuszańskiej, bo te benaficia funditio bvly zrujnowane. Czy owo zniszczenie dotknęło budynki plebańskie czy i kościelne, wspominamy dokument nie wzmiankuje. Może to odbudowanie świątyni w Łopusznie, spowodowało jejpoświęcenie w roku 1766 przez ks. Kozierowskiego, biskupa sufragana gnieźnieńskiego.
Zbudowana w stylu odrodzenia z kamienia i cegły, sklepiona, przed ostatnią restauracją mała długości 33, szerokości 16, a wysokości 15 łokci. W głównym ołtarzu (znajdują się:)figura Ukrzyżowanego Chrystusa Pana (oraz obrazy) Niepokalanego Poczęcia N. M. Panny, św. Anny, pędzla Stachowicza, dar kolatorki.
W górnych kondygnacjach tychże ołtarzy wizerunki św. Antoniego i św. Franciszka, praca współczesnego malarza Kalińskiego. W roku 1870 rozpoczęto dobudowanie kościoła, gdyż dotychczasowy, na parafię liczącą do 6 000 dusz, był za szczupły. Z braku fundatorów, sztuczne z drzewa ułożono sklepienie, które nie łącząc się z dawniejszym, kamiennym, wyraźną rysą wykazuje fuszerkę. Kościół cały, wraz z dwiema wieżyczkami, kryty blachą, również jak i stojąca od strony północnej dzwonnica w kształcie facjaty. Ta ostatnia, według tradycji, zbudowana 7. pieniędzy pozostałych po ks. Ignacym Kamińskim, proboszczu, który w czasie niepokojów 1794 r. dla bezpieczeństwa osobistego ukrywał się w lesie, tam nad strumieniem chciał i chorych spowiada! i tam też życia dokonał. Ciało tego świątobliwego kapłana sprowadzone do Łopuszna, w grobach kościelnych złożone zostało. Podziemia te napełnione były niegdyś trumnami dobrodziejów kościoła, które w r. 1870 we wspólnym dole na cmentarzu parafialnym pogrzebano. Pozostały jedynie trumny: ks. Ignacego Kamińskiego, proboszcza łopuszańskiego, prałata katethy krakowskiej, opata jędrzejowskiego, kantora koronnego, którego portret jego wisiał do niedawna na chórze, Adama hr. Przeździeckiego i Franciszka Dobieckiego, dziada obecnego właściciela „ Na wewnętrznych ścianach kościoła rozmieszczono parę tablic pamiątkowych rodziny Dobieckich oraz Kajetana z Iżyc lżyckiego, sędziego pokoju pow. kieleckiego, dziedzica Czartoszowy, zm. 1827 r. z herbem Bończa.
Najciekawszym zabytkiem sztuki średniowiecznej jest obraz tułający się na chórze. Na descedrewnianej, w paru miejscach spaczonej, sporych rozmiarów, wymalowany jest techniką mieszaną wizerunek koronacji N.M. Panny. Na podkładzie zagruntowanym, sposobem zwanym tempery, warstwą kredy lub gipsu, w połączeniu z klejem, artysta wycisnął tło deseniowe oraz rodzajbaldachimu nad postacią N. M. Panny o lukach gotyckich. Zarówno wizerunek Maryi, jak otaczających ją świętych, malowane są, o ile się zdaje, klejowymi farbami, które wraz z tłem izłoconym z biegiem czasu bardzo się wytarły. Powierzchowność obrazu oraz szereg romboidalnych liściastych bukietów jego tła, są bardzo starożytne. Przypominają one delikatne, linearne kraty, zdobiące nieledwie tła złocone obrazów XIV wieku praskiej szkoły – i dla tego obrazu rzeczy nie wahamy odnieść go do tej epoki. Jest on niezawodnie wytworem cechowego malarstwa krakowskiego, wzorowanego na dziełach zachodu, i jako ciekawy zabytek sztuki krajowej, powinien być otoczony większą niż dziś pieczołowitością.
Na końcu osady, pośród pięknego ogrodu, na miejscu starego drewnianego dwom, stanął okazałypałac piętrowy, według planów budowniczego Marconiego. Właśnie wykończono z zewnątrz w czasie naszej tu bytności, naprzód więc zjechaliśmy na miejsce, aby ciekawy może zabytek drzewnego budownictwa uchować choćby w rysunku.
Dobra te, przed uwłaszczeniem włościan, składały się z kilkunastu wsi i 7 183 morgów przestrzeni. Po roku 1864 pozostało zaledwie 2 820 morgów, w tym gruntów ornych 1 050, lasu 1 400, reszta łąki i pastwiska dla hodowanego tu bydła rasy olenburskiej i owiec Naagretti. Obecnie dobra Łopuszno składają się z 4 folwarków: Łopuszno, Jasień, Sadów vel Hucisko i Zarembieńce na każdym z nich prowadzoną jest oddzielnie płodozmienne gospodarstwo – posiadają 2 młyny wodne, wiatrak, cegielnię, piec wapienny i 6 zarybionych stawów.
Minąwszy ogrody dworskie wyjeżdżamy z Łopuszna drogą bitą, stanowiącą odnogę szosy wiodącej z Kielc do Włoszczowy, i łączącą cały szereg kopalni i zakładów górniczych w tych stronach. Towarzyszy nam okolica górzysta, obfitująca w pokłady kamienia wapiennego.
Kronika
parafii Łopuszno
od roku 1926 autorstwa ks. Aleksandra Jankowskiego.[i]
Z polecenia J. E. Ks. Biskupa Augustyna Łosińskiego objąłem probostwo w Łopusznie w marcu 1926 r. Nominując mię na tę placówkę podkreślił Najdostojniejszy Pasterz że „idziesz po to żeby zbudować nowy kościół”.
Zadanie było trudne: parafja niemal cała ucierpiała w czasie wojny światowej, gdyż w ciągu półtora roku od 1914-16 była terenem walk: Rosjan z Niemcami.
Wszystkie wsie z wyjątkiem Korczyna zostały spalone, z kościoła zostały tylko ruiny, a z całego Łopuszna tylko plebanja ocalała chociaż mocno zestrzelona, walki odbywały się na bagnety nawet w plebańskim sadzie, gdzie jak mi opowiadali gospodarze po 200 trupów wywozili na cmentarze wojskowe. Taki cmentarz znajduje się przy drodze wiodącej do Korczyna w lesie zaraz na początku przy wjeździe (obecnie zarośnięty, niewidoczny), gdzie ma spoczywać 40 tysięcy Rosjan, inny cmentarz obok Małego Eustachowa przy drodze wiodącej do Małogoszcza, gdzie ma spoczywać 15 tysięcy Niemców, jeszcze jeden w lesie w kierunku Baryczy.
Parafjanie tułali się po całej okolicy, ówczesny proboszcz ś. p. Ks. Staszkiewicz mieszkał w Korczynie w byłym dworze i tam była kaplica w ciągu 2 lat. Obecnie na miejscu dworu po rozparcelowaniu ziemi wśród miejscowych rolników mieszka gospodarz Raus.
Po przesunięciu się frontu i względnym uspokojeniu się parafjanie zaczęli powracać do swoich wiosek, gdzie jak opowiadają, szukali swoich kominów, bo tylko mury kominów pozostały.
Nabożeństwa, po powrocie do swoich placówek, księża odprawiali na plebanii, dopiero po pewnym czasie zabrano się do budowy prowizorycznej kaplicy na placu plebańskim i nawprost obecnej szkoły, miejsce to upamiętnia stojący dotąd krzyż dębowy (pamiątka Misji) kaplica natomiast po zbudowaniu nowego kościoła do nowoutworzonej parafii „Wierna”.
Ks. Biskup Łosiński fundator tej parafii zapłacił 4 tysiące złotych za materjał z tej kaplicy. Dotąd służy ona za kościół.
Po śmierci ś. p. Księdza Staszkiewicza wielbiciela sadów (opowiadają że każdy chłopiec uczęszczający na nauki musiał się nauczyć szczepić drzewka) po nim został piękny sad owocowy, dający proboszczowi ładny dochód od 2 do 3 tysięcy rocznie, niestety jedna zima w 1928 roku mocno go przerzedziła. Piszący te wspomnienia chciał iść jego śladami i prowadziłem sad na całej rentującej plebańskiej przestrzeni czyli na reszte 3 morgach i nawet zakosztowałem owoców swej pracy. Drzewka sprowadziłem z Częstochowy od znanego pomologa Hoffmana, koszt drzewek wyniósł 2 ½ tysiąca zł. gdyż w całym starym sadzie mocno przerzedzonym posadziłem młode drzewka (wszystko szlachetne odmiany). Przyszła wojna w 1939 roku a z nią straszna zima i cały sad tak stary jak młody poszedł w niwecz. Sadze że przy życiu pozostanie może 20%. Ale przechodzę do tematu. Otóż po śmierci Ks. Staszkiewicza proboszczem został Ks. Feliks Kucharski dotąd żyjący proboszcz w Piotrkowicach Stopnickich, który poszedł na moje miejsce.
O księdzu Kucharskim prawda już dość starym, nic powiedzieć czy napisać nie mogę bo przez czas swego 8-letniego pobytu nic nie zrobił, tłumacząc tem, „że biedna okolica ludzie zniszczeni wojną, gdzie im myśleć o budowie kościoła”. Pisząc w ten sposób nie zamierzał go potępiać, gdyż skądinąd Ksiądz bardzo poczciwy bezinteresowny, a że bez zmysłu twórczego organizatorskiego to mówi się trudno. Słowem do roku 1926 Łopuszno przedstawiało okropny widok: wszędzie ruina pustka, na ruinach dawnego kościoła porosły 10-letnie drzewa, a jak wyglądało Łopuszno dość sobie wyobrazić, ze jadąc pierwszy raz na oględziny już byłem prawie przy Łopusznie, a ludzi pytałem „gdzie jest to Łopuszno”. Pamiętam jak dziś odprawiałem pierwszy raz Mszę Św. w grudniu: w kościele jedna osoba, śnieg mi sypie na ołtarz, w kaplicy pełno śniegu błoto, bo żadnej podłogi czy posadzki. Przypominam sobie słowa ś. p. Ks. Biskupa Łosińskiego, kiedy pierwszy raz mówił do mnie o misji mojej do Łopuszna: „Kościół nie kościół gorzej niż zajazd żydowski wracając powiada z Włoszczowy wstąpiłem no i jakiż okropny widok oczom moim się przedstawia nosiłem się z zamiarem zabrać Najświętszy Sakrament”.
Po tych oględzinach wstępnych w grudniu wracając poszedłem do s. p. Księdza Biskupa i proszę, ze jestem chory po operacji ślepej kiszki, że nie podołam zadaniu, ale na to wszystko krótka odpowiedź: „quod dixi dixi”.[ii]
W miesiącu marcu piszę do swojego poprzednika, że na święta trzeba być na nowych placówkach no i o naznaczenie fur po rzeczy. Fury przyszły chyba 25 co było do zabrania zabrały, zrobiłem na nich wrażenie że jestem zamożny bo praktycznie gospodarczo byłem urządzony, co chłopom imponowało.
Mimo to iż przyjechałem do parafii gdzieś o godzinie 11 ½ noc kilku gospodarzy ze wsi pobliskich czekali na plebanii by mnie powitać.
Ingres do kościoła odbył się w niedzielę palmową i pierwsze moje kazanie, na którym wypowiedziałem cel mego tu przyjścia i wolę biskupa. Powtarzano mi później, „że ten ksiądz chyba kościół postawi” tak mówili ludzie.
Niewątpliwie, że wtedy do tego trudnego dzieła dodawała mi wola i rozkaz biskupa, który uważałem za wolę Bożą.
Pamiętam rozmowę z moim poprzednikiem na temat budowy kościoła: „księże gdzie tu myśleć o budowie naród biedny ciemny daleko od kościoła mieszkający do tego rozpolitykowany działalnością demagogów gdzie w takim Korczynie czy Fanisławicach, którzy do kościoła chodzą 3 razy do roku, gdzie im mówić o budowie kościoła”.
Zacny zaś ś. p. Ks. Infułat Czerkiewicz ówczesny Oficjał konsystorza, a mój proboszcz z czasów kiedy piastował probostwo w Daleszycach gdzie byłem wikarym. Infułat przy składaniu przysięgi na probostwo w Łopusznie tak mi mówił: „Księże Aleksandrze o budowie nowego kościoła niech ksiądz nie myśli bo to biedna parafia, piaseczki, doprowadzić do porządku kaplicę obecną i czekać lepszych czasów”.
Po przybyciu do parafii początkowo czułem się źle, gospodarcze warunki trudne, budynków nie było żadnych: stała tylko drwalka łącznie z chlewikiem dla krów i stodółka zupełnie pusta, konie musiały stać na Łopusznie bryczki wóz pod drzewami, no ale mówi się trudno. Przyszedłem prawda z parafii Piotrkowice Stopnickie, gdzie było gruntu 20 morgów i warunki gospodarcze sprzyjające; przychodząc do Łopuszna, gdzie roli kiepskiej 6 morgów, a właściwie 3 morgi sadu i 3 morgi ornej ziemi trzeba było pomyśleć o innym urządzeniu gospodarki, no ale może na te czasy było i lepiej bo myśl należało zwrócić w kierunku nowego kościoła.
Trzeba było obecną kaplicę doprowadzić do stanu możliwego, zabezpieczyć dach, no i oszalować, bo wiatr hulał przez ściany. Pieniędzy nie było żadnych. Prosiłem więc ludzi by pomagali groszem ofiarnym na tacę no i przychodzili do roboty, gdzie ich zażądam.
Drzewa początkowo dał kilka metrów miejscowy dziedzic Dobiecki Zbigniew, prosiłem traczy, których w parafii nie brak przychodzili tracze najwięcej z Antonielowa wszyscy chociaż ludności katolickiej było tylko 13 rodzin w tej wsi, ale wszyscy przychodzili po kilkanaście dni, przetarli drzewo na deski grubsze a cieńsze na sztachety. Ogrodziłem jednocześnie całe 3 morgi ogrodu, bo do mojego przyjęcia każdy miał drogę przez sad plebański z krowami i świńmi.Jasna rzecz że ogrodzić 3 morgi bez pieniędzy to trudna sprawa, uprosiłem więc drzewo od dziedzica, gospodarze zwieźli, a z Zasłońca ogrodzili cały ogród, tak że też po kilkanaście dni przychodzili z kolei. Tak że ogrodzenie wykonali darmo gospodarze z Zasłońca i Antonielowa, dziedzic dał drewno, a ja kupiłem tylko gwoździe.
Kaplice na jesieni pokryłem słomą, którą przybijali listwami do dachu, bo każdego grona było szkoda, bo jednocześnie przygotowywałem wstępne roboty, złączone z budową nowego kościoła. Kazałem porobić prowizoryczne ławy na kościele oszalowałem cała kaplicę wewnątrz dałem posadzkę, wydobytą z pod ruin dawnego kościoła, a ponieważ było jej mało, a kaplica duża (mogła pomieścić 2 tysiące ludzi) więc resztce płytami kamiennymi, które też znajdowały się przy kościele; wszystko razem tworzyło sympatyczną całość. Pamiętam jak ś. p. Ksiądz biskup Łosiński przyjechał święcić fundamenty, a właściwie cokół nowego kościoła, to kaplica, kiedyś przez niego przyrównywana do zajazdu żydowskiego, teraz mu się podobała. Poświęcenie fundamentów odbyło się 14 września na odpust jesienny 1927 roku. Przeprowadziłem uchwałę po 2 złote z morgi rocznie, prócz tego każdy gospodarz zobowiązał się dostarczyć po 3 metry kamienia.
Trzeba było najprzód usunąć ruiny starego kościoła, która to robota trwała prawie całą wiosnę i lato, bo przecie mury były jak po twierdzy grubości do metra i więcej, co armaty wojenne nie zburzyły trzeba było niewprawnemi rękoma, co dzień innymi (bo przecie przychodzili z kolei) burzyć, do tego brak pomocniczych narzędzi do burzenia starych murów, trzeba było ciągle pilnować, bo o wypadek nie trudno, a ludzie niepoprawni lubiący się gapić, nocami trzeba było mury podkopane pilnować, bo znów chodziło o wypadki, a do pomocy ludzi mądrzejszych nie było; pomagał mi przy tej robocie przez kilka miesięcy mój brat Marjan Jankowski. Wszystkie wsie miały przydzielona pracę: Korczyn, Fanisławice wywoziły gruzy, Snochowie też. Piotrowiec przez kilka lat budowy woził wapno z Jaworzni od Gajzlera z tej roboty wywiązywał się wzorowo każdy za kolejką jechał, a którzy nie mieli koni to dorabiali piechotą po 3 dni piesze za 1 konny. Ta wieś zasługuje na specjalne uznanie tak pod względem składek pieniężnych jak i szarwarku. Dobrzeszów miał ciężką pracę wożenie wody i lasowanie, codzień przychodziło świeże wapno i co dzień należało go zlasować bo inaczej samo się lasowało, a co zatem idzie psuło się. Można jednak podkreślić sumienność gospodarzy z Dobrzeszowa, którzy całe lata budowy ładnie i uczciwie się wywiązywali z tej pracy, codzień 2 fury parokrotnie wozić wodę. Takie wielkie beczki jak cysterny i co dzień 5 ludzi do lasowania, a wody trzeba było po 13 do 14 beczek dziennie przywozić do zlasowania 20-25 metrów wapna. Obserwacja tych ludzi dawała mi dużo otuchy do budowy i utwierdzała mnie w przekonaniu, że jednak da się przy pomocy Bożej dźwignąć to dzieło Boże. Ofiarność gospodarzy też zasługuje na specjalne uznanie – prawda że wieś Dobrzeszów miała opinje bogatej wsi, jak na tutejsze stosunki. Bardzo dobrą wsią, specjalnie się wyróżniającą od innych pod względem posłuszeństwa w przychodzeniu na czas do pomocy przy murarzach, pod względem życzliwości dla księży, pod względem pracowitości, czystości domowej względnie zamożności (dzięki trzeźwości i pracowitości) była i jest Podewsie, szkoda tylko, że mała. Nie zapomnę nigdy jak ładnie przyjmują księdza na poświęcenie pola czy z kolendą. Nie zapomnę nigdy jak podczas budowy w czasie największych żniw – inne wsie zawiodły z Podewsia co dzień jak było wyznaczone 4 przychodziło.
Dobra wieś, która się mocno zapisała w mej pamięci przy budowie i życzliwa dla księży to Jasień no i względnie Barycz aczkolwiek nie dorównywała Jasieniowi.
Niezłą wsią i względnie życzliwą były Snochowie zwłaszcza duża Kolonja no i Sojawa. Zasługiwała i zasługuje na wyróżnienie Czałczyn jako wieś ofiarna i życzliwa księżom jak również Czartoszowy dzięki poważnym gospodarzom zamieszkującym dawny dwór: Ogonowscy Mularczyki Paszewski, wsie Józefina Olszówka można porównać do niemowy (nieżyczliwe). Inne wsie pozostawiam bez wyrazu. Zła nieofiarną wsią obojętną to Wielebnów. Łopuszno jak i Górki Łopuszańskie to nic godnego bieda i pijaństwo, a życzliwości żadnej, zresztą Łopuszno składa się z naleciałości drobnych sklepikarzy, wypadków dworskich; stanu mieszczańskiego z jakąś tradycją, jak bywa w osadach, tutaj niema.
Dwór Łopuszno ze swoim dziedzicem Dobieckim nie dał nic ze siebie ani miejscowej ani dalszej ludności. Eustachy jak i jego bratanek Zbigniew kawalerowie żyli tylko dla siebie, toteż wspomnień po sobie żadnych nie zostawili.
Kościół budowałem za Zbigniewa Dobieckiego, który zamiast otuchy i zachęty odradzał budowy i śpiewał jedną piosenkę że w „tych warunkach kościoła się nie postawi bez wydatnej zapomogi czy to Państwa czy też dużej pożyczki”. Można powiedzieć że na kościół dar okruchy spadające ze stołu: trochę drzewa piasek i pozwolił kamień kopać na swoim terenie za cegłę na Sadowie, pieniędzy nigdy nie dał ani grosza nawet na ofiarę w kościele nie dawał nic.
Cała budowla kościoła jak i wszystkich budynków czy plebańskich czy służby kościelnej spoczywała na głowie mojej, nie było do pomocy nikogo żadnego komitetu, żadnego daru, kto przyszedł czy przyjechał to tylko po to żeby swoją dniówkę odrobić i do domu czemprędzej.
Kierowanie robotą dostarczanie materjałów to wszystko należało do proboszcza. Początkowo pieniądze zbierali sołtysi, a później trzeba było poszukać innych poborców bo sołtysi, prawda nie wszyscy porobili się wyraźnemi defraudantami których trzeba było pod sąd oddawać, prawda że tego nie robiłem, ale może szkoda bo to byłaby nauka dla późniejszych pokoleń.
A teraz chcę opisać przebieg całej budowy tak kościoła jak i innych budowli.
Wspomniałem już wcześniej, że plan kościoła i kosztorys opracował architekt inżynier Borowiecki Wacław z Kielc, majstrem murarskim był: ś.p. Grimm z Kielc a kończył jego syn Leopold Grimm, majstrem kamieniarskim był ś.p. Milner z okolicy Buska, ciesielskim Jaskólski z Łopuszna, roboty sztukatorskie jak stiuki w prezbiterjum wykonał zdolny sztukator Strenk z Poznańskiego zamieszkujący w Skarżysku Kamiennej.
Kamień ciosowy wożony był początkowo ze Straszowa parafii Grzymałków potem z Pilczycy ze Skąpego a ostatecznie z Czerwonej Woli parafii Mnin.
Stąd był najlepszy i najbliższy. Przy zwożeniu tego kamienia dużych bloków (brył) najwięcej zasłużyły się wsie Czałczyn Józefina Jasień Czartoszowy, pamiętam podczas żniw wyjeżdżali o 12 godzinie w nocy żeby na rano być w domu do swojej pracy.
Zwykły kamień zwozili najwięcej z Sadowia przy Jasieniu, którego kopaniem łamaniem i ustawianiem w metry zajmował się głównie Wosiński Franciszek tam zamieszkały, jak również z Mieczyna parafii Krasocin z Huty tejże parafii, częściowo z Wielebnowa. Cegła na cały kościół wewnętrzny wożona była z Kielc od Siekluckiego i Rosenholca.
Wsie najwięcej zaangażowane zwózką cegły Snochowice Korczyn Fanisławice i Fanisławiczki, te 2 ostatnie od 1932 roku przydzielone do nowopowstałej parafii Wierna. Wapno jak już wyżej wspomniałem wozili z Jaworzni od Gajzlera ówczesnego właściciela. Zwózką cały czas zajmował się Piotrowiec.
W roku 1926 do jesieni usunięto ruiny dawnego kościoła, nalasowano wapna, a jesienią przystąpiłem do wytknięcia fundamentów, a nawet część ich wykonano. Muszę nadmienić, że dawny kościół był skierowany ku wschodowi, ale był to mały kościółek jednonawowy mniejszy niż obecne przecięcie krzyżowe, obecnego kościoła z jego rozmiarami niemożna było stawią na wschód, bo teren nie pozwalał.
Dodać również należ że wysokości obecna cmentarza powstała z biegiem czasu, cmentarz od połowy w kierunku północy został nawieziony wielkie tysiące fur ziemi trzeba było przywozić w momencie kiedy fundamenty wieżowe dźwigały się do góry, bo przecież fundamenty wieży są 3 metry niżej obecnego poziomu nawy, zrobiłem to po prostu dla wygody podczas procesji, a następnie żeby ołtarz boży z jego placem znajdujący się w najruchliwszym punkcie Łopuszna izolować od zgiełku osady i poniekąd ułatwić każdemu skupienie w modlitwie, wygląd estetyczny i górowanie nad okolicą też ma swoją wymowę.
W roku 1927 doprowadziłem do końca fundamenty łączenie z cokołem ciosowym i jesienią tego roku J.E. Ksiądz Biskup Łosiński dokonał poświęcenia kamienia węgielnego.
W roku 1928 wyprowadziłem roboty do wysokości bocznych naw, w tym czasie zaczął się duży ruch budowlany w Polsce, trzeb było płacić podwójne a nawet potrójnie murarzy, pamiętam gdy w roku 1927 płacono murarzowi 5-7 zł to w 1928 – 9 płacono nawet 1 zł a nawet 15 do 18 zł dziennie to samo niewątpliwie i innych rzemieślnikom tak kamieniarzom jak i cieślom. Z tego powodu powstały wielkie trudności finansowe podczas gdy ze składek morgowych zebrało się 16 tysięcy a trzeba było wypłacić do 40 tysięcy, czyli trzeba było dobrze kręcić głową i szukać najróżnorodniejszych możliwości: dobrowolne ofiary przy każdej sposobności, ofiara taca, różne imprezy, szukanie zaszczyków u władz tak samorządowych jak i powiatowych, niebyły one wielkie, ale w sumie dały do 15 tysięcy w czasokresie budowy, a resztę dawał chłopek w tej czy innej postaci a to gospodynie czy młodzież te czy drugie, to znów ofiary z pielgrzymek na Jasną Górę, które przez lata budowy sam prowadziłem i nic się nie kupowało tylko zebranie ofiary na mnie czasy 800 zł czy 1000 zł wszystko szło na budowę kościoła.
W rok 1929 wyprowadziłem roboty do wysokości głównej nawy w nadal przygotowywanie materjałów do dalszej budowy. Rok 1930 wypełniła mi robota dachu kościoła i szczytów oraz podciągnięcie wieży. Dachówkę sprowadzałem z Grudziądza koleją na żeberko do Snochowic, dokąd kolej wówczas dochodziła po żwir obecnie zlikwidowana, a ze Snochowic furmankami.
Muszę dodać ze budynki plebańskie budowałem po jednemu stopniowo przez cały czas budowy kościoła jak również i budynki służby kościelnej.
W roku 1931 doprowadziłem do końca bardzo trudną robotę z wieżą i pokryłem blachą miedzianą, sygnatura rok wcześniej była pokryta też miedzią.
W roku 1932 pokryłem kaplicę miedzią i przystąpiłem do sklepienia kościoła jak również i tynków.
W roku 1933 dokończenie tynków posadzki teracco drzwi okien, no i w listopadzie poświęcenie nowego kościoła, którego dokonał ks. Prałat Infułat Czerkiewicz w obecności J.E. Ks. Biskupa Łosińskiego, a sam Ordynariusz, po bierzmowaniu jeszcze w starej tymczasowej kaplicy dokonał procesji na tle białego, zimowego całunu z przeniesieniem Najświętszego Sakramentu do nowego Kościoła, była to najradośniejsza chwila w moim życiu.
W tej chwili przerwałem kronikę i piszę dalej, ale dopiero w październiku 1950 r. Piszę w tym miesiącu w Busku Zdroju gdzie się znajduję na chwilowej spóźnionej kuracyji.
Cofam się myślą do 1933 roku, na którym przerwałem opis.
Dobrze zrobiłem że z budową spieszyłem gdyż lata po 1933 były bardzo trudne: finanse ludności wiejskiej zmalały, w kraju bezrobocie i zastój.
Dzięki mojemu usposobieniu nerwowemu i jak mnie nazywali „gorączka”, wytrwałości i niezrażaniu się trudnościami dzieło zostało dokonane, ale wewnątrz były profizorja: Krzyż, który obecnie znajduje się w kruchcie był w momencie poświęcenia Kościoła w wielkim ołtarzu na ścianie, a przy nim prowizoryczna mensa. Krzyż ten według Rubensa wzoru mnie się podobał Ks. Biskup Ordynariusz Łosiński skrytykował jako Jansenistowski. Toteż kiedy przystąpiłem do robót wewnętrznych kościoła, krzyż ówczesny ustąpił miejsca nowemu. Roboty wewnętrzne kościoła jak ołtarze chrzcielnicę stacje ławki wypełniły późniejsze lata 1934-5-6-7-8.
W roku 1938 wykonano balustradę i stacje. Roboty te wykonał żyjący dotąd artysta rzeźbiarz Wojciech Durek. Z tym człowiekiem zaznajomił między mój przyjaciel Ś.p. Ks. Dr. Prałat Tadeusz Jachimowski, który po pierwszej wojnie światowej w której brał udział jako kapelan wojskowej armii polskiej generała Muśnickiego a po wojnie w odrodzonej Polsce organizował Kurie biskupią polową przy ówczesnym biskupie Galu był właściwie wszystkim. Ilekroć jeździłem do Warszawy u niego się zatrzymywałem i tam się zaznajomiłem z p. Dudkiem z którym Ks. Jachimowski żył w przyjacielskich stosunkach.
Człowiek ten nieszczęśliwy jeśli chodzi o życie rodzinne, zrobił na mnie bardzo korzystne wrażenie. Obaj z Ks. Jachimowskim przyjechali do mnie z Warszawy obejrzeć teren pracy, no i po sporządzeniu projektów przystąpił szybko do pracy.
Roboty wykonał swoją wypróbowaną metodą to znaczy z mielonego marmuru cementu żelaza i cegły. Całość wypadła pomysłowo oryginalnie i pięknie- naturalnie dla ludu wiejskiego przyzwyczajonego widzieć ołtarze złocone malowane robiło wrażenie jako coś nieskończonego ale z czasem kiedy różni przyjezdni goście i dygnitarze kościelni zachwycali się robotą to i lud wiejski oswoił się z widokiem i uwierzył że to jest naprawdę piękne.
Chcąc tego człowieka utrzymać dla dycezyi zobowiązałem się w zamian za wykonane kościelne roboty kupić dla niego plac i postawić dla niego dom co też i dokonałem. Koło Kielc na Baranówku za Stadjonem kupiłem działkę gruntu, a w Łopusznie z lasu za cmentarzem kupiłem drzewa i wystawiłem duży dom, który później przewiozłem na kupiony plac.
Podejrzewano mnie przez niektórych parafjan, że buduje dom dla siebie, ale z czasem się przekonali. Brakowało jeszcze parafii domu katolickiego i o tem wciąż myślałem. Budować nie budować – wiedziałem że projekt mój nie spotka się z życzliwą oceną ze strony parafjan – ale trudno. W roku 1939 przystąpiłem do pracy. Jedno można powiedzieć wieś Czałczyn okazała swoją chęć pomocy w kopaniu i wywożeniu ziemi z suteryn a materjały wszelkie kupowałem za swoje pieniądze i byłbym niewątpliwie ukończył to bardzo trudne dzieło, gdyby nie wrzesień pamiętny tego 1939 roku. Bardzo wydatną pomoc przy zachęcaniu ludzi do pracy okazali miejscowy wikarjusz Ks. Henryk Zagroba, obecnie znajdujący się w Łódzkiej dycezyi i organista Bronisław Hejdysz, którzy niestrudzenie jeździli po parafii za ludźmi i furmankami do pomocy.
Do września więc tego roku zostało wykonane frontowe skrzydło z suteryną i parter drugiego skrzydła. Trzeba było koniecznie nakryć frontowy budynek z suteryną. Przykryłem więc tem co miałem pod ręką, a mianowicie pozostałą z kościoła dachówką holenderką, nagromadziłem materjałów do dalszej budowy jak belki desek koło 100 metrów wapna ze 300 szt. cegły, ale to wszystko skonfiskowała żandarmeryja niemiecka na dokończenie podworskiego narożnego domu, w którym zamieszkała i mieszkała do lipca 1944r. W tym to miesiącu i roku wszyscy Niemcy zamieszkujący wsie: Antonielów Marjanów Karolinów Eustachowy Duży i Mały Zasłońce Łopuszno łącznie z żandarmeryją z Łopuszna opuścili teren parafii. Dodać jeszcze muszę że ja w marcu 1942 r. poraz drugi, gdyż pierwszy raz trzymany byłem przez trzy tygodnie w od 12 grudnia dnia moich imienin roku 1940 do świąt Bożego Narodzenia w areszcie gminnym łącznie z chłopami zato że chłopi nie odstawili kontygentu zborzowego, a 19 marca w dzień Św. Józefa w nocy zostałem aresztowany przez kieleckie Gestapo i łącznie z innymi mieszkańcami Łopuszna i wsi przewieziony nocą do kieleckiego więzienia, w którym przebywałem do 8 września dzień Matki Boskiej Siewnej tegoż 1942 r. Wyzwolenie swoje tak wówczas nigdy niespodziewanie, zawdzięczam modlitwom ustawicznym mszom świętym dobrych parafjan w mej intencji odprawianym jak również modłom i staraniom mojej siostry Stefanii Skrobisz, zamieszkałej w Włoszczowicach pow. Busko-Zdrój, która straciwszy męża w Oranijenburgu również aresztowanego i wywiezionego przez Niemców, mego kolegę gimnazjalnego, całkiem się poświęciła staraniom o me zwolnienie.
Gdy sprawy tak wyglądały moje osobiste to tego września 1942 r. ówczesny i obecny ordynarjusz dycezyi Ks. Biskup Dr. Kaczmarek w towarzystwie Ks. Kanonika Widłaka i Ks. Kan. Danielewicza i dziekana piekoszowskiego Ks. Kanonika Tadeusza Kozłowskiego dokonał wizytacji kanonicznej mej parafii, powiedział w swoich kazaniach jak sam mi powtarzał „Wierzcie że proboszcz wasz wróci”. Niedługo po tej wizytacji bo chyba za 4 dni od tej chwili zostałem zwolniony z więzienia. Jak wyglądała wizytacja i jaki stan gospodarczy zastał Ordynarjusz dycezyji odsyłam czytającego do księgi protokołów wizytacyi biskupiej z tegoż 1942 roku. Dalsza robota która czekała na mnie, a która była ukoronowaniem całego dzieła budowy, była konsekracja kościoła.
Do tego bardzo ważnego dzieła było przygotować tak kościół jak i parafje. Trzeba było omalować kościół i przeprowadzić Misje. Kościół został omalowany przez rzeźbiarza Durka, a że chodziło mi głównie o to żeby malatura podkreśliła architektóre kościoła i wydobyła rzeźby, więc się zgodziłem na protegowanego malarza, który według prezesa komisji artystyczno-budowlanej dycezjalnej Ks. Kanonika Danielewicza nie wywiązał się z zadania. Mnie osobiście i bardzo wielu księżom malatura się podoba. Wykonana została w roku 1947 kosztem miljona zł łącznie z rusztowaniem.
Nie wspomniałem wcześniej o dwóch małych ołtarzykach Św. Antoniego i Św. Judy Tadeusza przy bocznych filarach, które są moje wota więzienne. Kiedy w roku 1942 siedziałem w więzieniu kieleckim, modliłem się specjalnie do tych dwóch świętych prosząc i przyrzekając jeśli będę na wolności wybuduje im pomniki w kościele co też jeszcze podczas wojny w roku 1944 dokonałem.
A teraz wracam do konsekracji kościoła. Ponieważ kościół był już w nowej szacie, trzeba było pomyśleć o odnowieniu dusz parafii. Wiosną w czerwcu 1948 r. wyznaczona została wizytacja kanoniczna parafii, której dokonał biskup sufragan Ks. mr. Franciszek Sonik w towarzystwie Ks. Prałata Marchewki proboszcza i dziekana z Olkusza i Ks. Dziekana piekoszowskiego Ks. Kanonika Kozłowskiego. Jaki był wynik wizytacyi również kieruje czytającego do księgi wizytacyi biskupich. Na jesieni tegoż roku 1948 na miesiąc wrzesień planowałem Misje Św. i konsekracje kościoła – co też zostało dokonane.
Misje przeprowadzili OO. Redemtoryści ze słynnym kaznodzieją O. Marjanem Pirożyńskim we trzech. Cała parafja została duchowo odnowiona wszyscy przystąpili do Stołu Pańskiego w sam odpust parafjalny „Podwyższenia Krzyża Św.” konsekrowany przez Ks. Biskupa Sufragana Franciszka Sonika 14 września 1948 roku. Stosownie według przepisów Kuryi Rzymskiej należało przeprowadzić plebiscyt kto ma być patronem parafii i Kościoła. Przy plebiscycie został wybrany św. Aleksander mój osobisty patron i od tegoż roku został wprowadzony nowy odpust 12 grudnia pod wezwaniem Św. Aleksandra.
Ale nie na tym koniec. Trzeba było pomyśleć o budynkach gospodarskich służby kościelnej, które chyliły się do ruiny jak również o cmentarzu grzebalnym łącznie z kaplicami tam się znajdującymi, które były w ruinie jak również i ogrodzenie cmentarza trzeba było wykonać.
W roku 1950 wybudowałem budynki gospodarskie dla służby kościelnej to znaczy obory i drywalnie, bo stodołę już łącznie z organistą wykonałem 5 lat wcześniej.
W roku 1952 przystąpiłem do uporządkowania cmentarza grzebalnego. Uporządkowałem drugą kaplicę zewnątrz i wewnątrz jak również pomalowałem, cały cmentarz został ogrodzony solidnym murem i pokryty dołem od czoła płytami kamiennymi a resztę pokryłem betonem.
W roku 1954 przed kościołem urządziłem skwer ogrodzony solidnie słupami murowanymi no i żelaznymi sztachetami.
Przez urządzenie tego zieleńca kościół dużo skorzystał na wyglądzie.
Rok 1956 był rokiem kiedyśmy zaczęli poważnie myśleć o oświetleniu Łopuszna co też pomału z wielkim trudem dokonaliśmy na odpust 12 grudnia 1958 roku zaświeciło nam światło w kościele jak również i w zabudowaniach księży i służby kościelnej.
Przygotował Zbigniew Iwanek
[i] Przepisano zgodnie z oryginałem.
[ii] Co powiedziałem, powiedziałem; analogia do wypowiedzi Piłata: "Quod scripsi, scripsi"- co napisałem, napisałem.
KOŚCIÓŁEK. Napisał Zbigniew Iwanek.
"Kościółek". Opracował Dr Piotr Starzyk
"Kościółek" – to potoczna nazwa wzniesienia, na którym prawdopodobnie w XIV stuleciu postawiono niewielką świątynię posiadającą prawa parafialne. Wzgórze to od początku wchodziło w skład uposażenia plebana łopuszańskiego, co potwierdzają piętnastowieczne źródła historyczne.
Nazwa "Kościółek" powstała po przeniesieniu kościoła parafialnego do centrum wsi, co nastąpiło przypuszczalnie w latach dwudziestych XVI wieku. Jan Łaski w swej Księdze beneficjów archidiecezji gnieźnieńskiej, opisał bowiem nową, choć nie do końca jeszcze zbudowaną drewnianą świątynię w Łopusznie.
Określenie "Kościółek" odnajdujemy w dokumencie z 7 czerwca 1624 roku, dotyczącym powiększenia dóbr parafii Łopuszno. Z nazwą tą spotykamy się również w wykazie dokumentów znajdujących się w łopuszańskiej kancelarii parafialnej. Pod rokiem 1788 umieszczono następujący zapis: "księga komplementacji zamiany za grunt Kościółek zwany". To właśnie wtedy teren o nazwie "Kościółek" przeszedł na własność rodziny Dobieckich – ówczesnych dziedziców Łopuszna i okolic.
Obecnie słowo "Kościółek" funkcjonuje jako nazwa wzgórza z trzema krzyżami. Część mieszkańców nazywa je także Golgotą. W roku 1946 z inicjatywy wielce zasłużonego proboszcza parafii łopuszańskiej księdza kanonika Aleksandra Jankowskiego, umieszczono tu trzy dębowe krzyże oraz tablicę, jako wotum dziękczynne od ocalałych z wojennej pożogi.
W roku 1991 odnowiono obelisk z tablicą pamiątkową, zaś zniszczone drewniane krzyże zastąpiono trzema wykonanymi z metalu. Ich poświęcenia dokonano 1 września 1991 roku, podczas polowej mszy świętej, celebrowanej na "Kościółku" przez księdza Tadeusza Palusa -dziekana piekoszowskiego.
Napis na tablicy brzmi: "Krzyże te jako symbol cierpień, które przeżywał lud tych okolic i cały nasz naród w latach 1939-1945 podczas napaści Niemiec hitlerowskich na Polskę, ku pamięci przyszłych pokoleń wznieśli ocaleni z gehenny więzień i obozów koncentracyjnych męczennicy sprawy narodowej".
Słowa te nakazują nam pamiętać o martyrologii mieszkańców gminy Łopuszno w czasie drugiej wojny światowej.
Przypomnijmy, że we wrześniu 1939 roku mieszkańcy naszej okolicy walczyli w obronie Polski, a podczas okupacji tworzyli znakomicie zorganizowaną i działającą partyzantkę.
Już 5 września 1939 roku Niemcy zajęli Łopuszno. Od samego początku czynna tu była silna placówka niemieckiej żandarmerii. Jej zadaniem było chwytanie politycznych przeciwników oraz powstrzymywanie tajnego uboju zwierząt hodowlanych i pokątnego handlu artykułów spożywczych. Nie potrzebowano wówczas żadnych dowodów. Wystarczała bowiem anonimowa denuncjacja, by skazać Polaka czy Żyda bez postępowania sądowego. Za ubój na większą skalę groziła kara śmierci. Wykryty towar, którym pokątnie handlowano, natychmiast rekwirowano, a wobec winnych orzekano dotkliwe kary finansowe lub areszt.
Podczas okupacji wszystkich rolników obowiązywały kontyngenty, tj. dostawy płodów rolnych na rzecz niemieckiego wojska. Nieraz się zdarzało, że żądany kontyngent był większy niż uzyskane plony. Za niewywiązanie się z tej powinności, co tłumaczono działaniem "na szkodę niemieckiej siły obronnej", groziła kara więzienia. Okupanta nie obchodziło przy tym, czy członkowie rodziny mieli jeszcze jakieś środki do życia.
Na porządku dziennym był, w czasie okupacji, wywóz Polaków na przymusowe roboty do Rzeszy. Kolumny samochodów przyjeżdżały niespodziewanie nocą do wsi, gdzie systematycznie przeszukiwano domy i z miejsca ładowano na ciężarówki wszystkich zdolnych do pracy, po czym wywożono ich do Niemiec.
Podczas okupacji w Łopusznie i okolicy, aktywnych było wielu volksdeutchów i innych konfidentów, którzy utrudniali życie miejscowej ludności polskiej.
W latach 1940-1944, posterunek niemieckiej żandarmerii w Łopusznie był miejscem, gdzie katowano Polaków i Żydów, działających w ruchu oporu.
Począwszy od roku 1941 nasiliła się eksterminacja mieszkańców naszej gminy. W tym okresie Niemcy rozstrzelali kilkaset osób narodowości polskiej i żydowskiej. Miejscami kaźni były okolice kirkutu i cmentarza parafialnego.
Nocą 19 marca 1942 roku gestapo i służby SS z Kielc, oraz żandarmeria z Łopuszna, w celu zastraszenia ludności, dokonały masowego aresztowania. Zabrano wówczas wójta gminy Władysława Kaczmarczyka, sekretarza gminnego Romana Przeniosło, proboszcza parafii łopuszańskiej – księdza Aleksandra Jankowskiego, kierownika Szkoły Powszechnej w Łopusznie – Jana Rubika, oraz wielu innych mieszkańców naszej gminy. Wszyscy oni trafili do więzienia w Kielcach, a następnie część z nich wywieziono do obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu.
Okrutny los spotkał ludność żydowską. W pierwszych latach okupacji Żydzi z Łopuszna i okolic żyli w fatalnych warunkach. Dodatkowo byli bezwzględnie wykorzystywani przez miejscowych żandarmów. Prześladowano ich za najmniejsze przewinienia. We wrześniu 1942 roku łopuszańscy Żydzi zostali wywiezieni do Chęcin, skąd przetransportowano ich w wagonach bydlęcych do obozu zagłady w Treblince.
Nie możemy zapomnieć także o męczeństwie mieszkańców Naramowa i Skałki Polskiej, poniesionym podczas pacyfikacji tychże wsi w roku 1943.
Rankiem 27 kwietnia 1943 roku Niemcy w odwecie za akcje partyzanckie, dokonali pacyfikacji Naramowa – miejscowości sąsiadującej z Antonielowem. Zginęło wówczas ponad 20 osób, a 5 gospodarstw zostało spalonych.
Pacyfikacja Skałki Polskiej – wsi usytuowanej w odległości siedmiu kilometrów od Łopuszna, miała być zaś karą za pomoc partyzantom, udzielaną przez polskie rodziny mieszkające w tej miejscowości. W dniu 11 maja 1943 roku, nad ranem, Niemcy otoczyli pogrążoną we śnie wieś, a następnie zajęli stanowiska z karabinami maszynowymi gotowymi do strzału. Po wybuchu granatu wtargnęli do domostw, wypędzając mieszkańców na zewnątrz, po czym bestialsko zamordowali ponad 90 osób, w tym starców, kobiety i dzieci. Zwłoki pomordowanych wrzucili do zabudowań, które po ograbieniu spalili. Pacyfikację Skałki Polskiej przeżyło jedynie 8 osób.
W roku 1994 wyobrażenie trzech krzyży z "Kościółka" umieszczono na tarczy herbowej gminy Łopuszno. W uchwale Rady Gminy Łopuszno z 27 kwietnia 1994 roku, czytamy: na złotym tle – trzy czarne krzyże symbolizujące martyrologię przodków oraz hołd dla odwagi i bohaterstwa poległych.
Wobec powyższego wzgórze zwane "Kościółkiem" pozostanie dla nas zarówno symbolem średniowiecznego – pierwotnego kultu religijnego, jak również miejscem pamięci narodowej.
Bibliografia
Felcman S., Podwójna gra, Kielce 1993; "Felek" Adolf Karol Landl, opr. S. Felcman, Kielce 1998; Gmina Łopuszno dawniej i dziś, red. J. S. Matuszczyk [i in.], Kielce 1998; Iwanek Z., Kościółek, artykuł opublikowany 8 września 2010 roku, na stronie internetowej https://parafialopuszno.pl/; Maciągowski M., Kotlicki Y., Sztetl Łopuszno – pamięć przetrwała, Kielce 2004; Terror hitlerowski na wsi kieleckiej. Wybór dokumentów źródłowych, "Rocznik Świętokrzyski" 1988, t. 15.
Dr Piotr J. Starzyk
OCALIĆ OD ZAPOMNIENIA
23 września 2013 roku przyjmuję zaproszenie na niezwykłe spotkanie. Siedzę przy stole w saloniku łopuszańskiej plebanii z niezwykłym człowiekiem. Niezwykłych, choć bardzo prawdziwych słucham opowieści. Z opowieści tych wyłania się dwoje bohaterów. Jednym z nich jest ów człowiek niezwykły, z którym siedzę przy stole, ksiądz Józef Wojda, zakonnik z Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej, misjonarz. Drugą bohaterką jest kobieta niezwykła, jego nauczycielka Natalia Żurowska – Machałowa, której nie ma już wśród żywych, ale której duch dzięki barwnym opowieściom ucznia ożywa naprawdę.
Ksiądz Józef Wojda, rocznik 1930, wspomina swoje szkolne lata, które przypadły także na czas wojny i okupacji. Przywołuje z pamięci ludzi, którzy uczyli go i wychowywali, którzy, nie ukrywa tego, zasadniczo wpłynęli na jego los. „Nie byłbym księdzem, nie byłbym tym, kim jestem, gdyby nie pani Natalia. Była świętym człowiekiem.” – mówi ksiądz Wojda. W ustach kapłana, który słów takich nie nadużywa, epitet „święty człowiek” jest największą, wyjątkową pochwałą.
Oprócz mnie opowieściom księdza przysłuchują się: pan Stanisław Machała – syn pani Natalii Żurowskiej, pan dr Piotr Starzyk, który przygotowuje publikację naukową na temat tajnego nauczania w Łopusznie, pani Jolanta Kuklińska – nauczycielka z Zespołu Szkół Ogólnokształcących nr 8 w Kielcach, patronką jej szkoły jest Natalia Żurowska – Machałowa, pani Wanda Nowak prezes Zarządu Międzygminnego Powiatu Kieleckiego ZNP- inicjatorka upamiętnienia nauczycieli zaangażowanych w tajne nauczanie oraz gospodarz spotkania, ksiądz proboszcz Ireneusz Jakusik – człowiek, którego autentycznie fascynuje historia naszej małej ojczyzny i który zabiega, by ocalić ją dla następnych pokoleń.
Uczestnicy spotkania na plebanii
To ciekawe, że spotykamy się w miejscu, które było niemym świadkiem tych ważnych wydarzeń sprzed dziesięcioleci, w nowej plebanii, która powstała tu, gdzie wcześniej rosły dorodne jabłonie księdza kanonika Aleksandra Jankowskiego, gdzie zbierały się dzieci na tajnych kompletach, bo sad pachnący kwieciem bądź dojrzałymi jabłkami często zastępował im szkolną izbę.
Ksiądz Józef Wojda, jeden z dziewięciorga dzieci Franciszka i Bronisławy Wojdów, człowiek dziś 84 – letni, o szczupłej, drobnej sylwetce, z posiwiałymi skroniami przenosi nas w czasy, gdy był zwykłym, wiejskim chłopcem z Zasłońca, gdy był małym Józkiem.
***
„Nie masz teraz prawdziwej przyjaźni na świecie”. Uczniowie jednej z początkowych klas Szkoły Powszechnej w Łopusznie omawiają wiersz Adama Mickiewicza „Przyjaciele”. Opowiadają historię Mieszka i Leszka. Nagle do klasy wkracza Jan Rubik – kierownik. Ustają szmery i poszturchiwania. W klasie cisza, że usłyszeć można brzęczenie muchy. Nauczycielka nie potrafi ukryć zdenerwowania. Czego zapyta kierownik? Jak popiszą się jej uczniowie?
Kierownik prosi, aby dzieci zacytowały morał Mickiewiczowskiej bajki. Wskazuje jedno. Nie wie. Drugie próbuje odpowiadać, też źle. Kierownik nie jest zadowolony. Nie potrafi nawet Henio Bańbura z Czałczyna, taki dobry uczeń. Dzieci opowiadają zakończenie utworu, ale żadne nie potrafi zacytować. Nauczycielka na przemian to czerwienieje, to blednie. Nagle kierownik wskazuje małego chłopca z pierwszej ławki i mówi do nauczycielki: „Ten będzie wiedział”. Drobny uczeń wstaje i recytuje: „Powiedział mi – rzekł Mieszek – przysłowie niedźwiedzie, że prawdziwych przyjaciół poznajemy w biedzie”. Brawo! Józek Wojda z Zasłońca uratował honor klasy.
Niedługo po tym wydarzeniu w jesienny, dżdżysty dzień do Wojdów w Zasłońcu zawitał niespodziewany gość. Jan Rubik właśnie. Pan nauczyciel. Pan kierownik. Przyszedł w kaloszach, bo plucha straszna była na dworze. Długo nie rozmawiał, ale to co powiedział, zaważyło być może na losie małego Józka: „Proszę pana – zwrócił się do Franciszka Wojdy – proszę uczyć tego chłopca, nie wolno go panu zaniedbać”.
A wiedzieć trzeba, że mimo wprowadzenia w niepodległej Polsce obowiązkowej dla każdego szkoły powszechnej, wiejskie dziecko drogę do szkoły ma trudną. Po pierwsze, musi pracować, pomagać w polu na miarę lub ponad swoje siły. Wiosenne i jesienne prace polowe są ważniejsze niż szkoła. Zima, gdy nie ma pracy w polu, też nie sprzyja chodzeniu do szkoły. Trzeba mieć przecież ciepłe odzienie i co najważniejsze – buty. A tego w wiejskich rodzinach brakuje. Po drugie, świadomość polskiego chłopa o konieczności edukowania dzieci jest generalnie niska. Dlatego dzieci przed wojną często kończą tylko cztery klasy. Nie rozwijają się nawet te bardzo zdolne i utalentowane.
Za okupacji wiejskim rodzinom żyje się jeszcze gorzej. Jest bieda. Brakuje chleba. Mały Józek wspomni po latach, że miał szczęście. W jego rodzinie był chleb. Wysyłano go do szkoły nawet zimą, gdy śniegi zawiały drogi. Pomimo że z Zasłońca do Łopuszna nie jest przecież daleko, jednego roku, gdy zima była szczególnie ciężka, rodzice umieścili Józka na stancji u Palaczów na Górkach Łopuszańskich.
Zdarzyło się też tak, że razu pewnego podczas srogiej i mroźnej zimy zjawił się w szkole …sam. Nauczycielka wysłała go z powrotem do domu. Szkolne budynki rzadko były opalane. Uczniowie siedzieli w izbach lekcyjnych okutani w ojcowe kufajki, dziewczęta otulały się zapaskami. Przytulali się w ławkach do siebie, żeby było cieplej. Józek przez to gorliwe chodzenie do szkoły nawet w najtęższe mrozy odmroził sobie uszy i nos. Do dziś są czerwone. Gdy jest już dojrzałym człowiekiem, koledzy często żartują z jego nosa, a przyczyn purpury tej części ciała upatrują zupełnie gdzie indziej.
Józek lubi chodzić do szkoły. Nauka sprawia mu przyjemność i przychodzi łatwo. Lubi swoje nauczycielki z klas młodszych: Zofię Golkę, Bogusławę Czudec, Eugenię Kucharską. Ceni je za cierpliwość i serdeczność. Jest nimi, jak powie po latach, zachwycony.
Dlatego Józek nie przerwie nauki. W zdobywaniu wiedzy, realizowaniu ambicji, nieśmiałych na początku, nie przeszkodzi nawet wojna i okupacja.
A wraz z wybuchem II wojny światowej diametralnie zmienia się sytuacja polskiej oświaty. Władze niemieckie zabraniają funkcjonowania szkół średnich, ogólnokształcących i wyższych. Nauka literatury polskiej, historii i geografii jest niedopuszczalna. Według zarządzenia głównego wydziału do spraw kultury Urzędu Generalnego Gubernatorstwa konfiskacie ulec mają podręczniki do nauczania tych przedmiotów.
W większych ośrodkach, głównie w miastach, bardzo szybko, początkowo spontanicznie, powstaje jednak tajne nauczanie, które kształci dzieci i młodzież na poziomie średnim i wyższym, realizując programy nauczania obowiązujące przed wojną. Tajne nauczanie rozwija się także w Łopusznie. Założycielką tajnych kompletów w Łopusznie jest młoda nauczycielka, absolwentka Prywatnego Seminarium Nauczycielskiego Żeńskiego im. Królowej Jadwigi w Kielcach, Natalia Żurowska. Przybywa do Łopuszna w listopadzie 1939 roku. Ona, podobnie jak wcześniej Jan Rubik, wpłynie na losy drobnego chłopca z Zasłońca.
W ubiegłym roku szkolnym mały Józek siedział jeszcze w ławce ze swoim niemieckim kolegą, synem kolonistów, jakich wielu mieszkało w okolicach Łopuszna. Wrzesień 1939 roku wszystko zmienił. Dzieci niemieckie zajęły duży, nowy budynek przy ulicy Strażackiej, dzieci polskie przeniesiono do o wiele mniejszego, starszego, stojącego tuż przy ulicy. Obie szkoły odgrodzono. Dzieciom zakazano kontaktów, ale one oczywiście istniały. Gdy w pobliżu nie było nauczycieli, chłopcy skwapliwie korzystali z możliwości bezkarnego zaczepiania się. Były hece, wyzwiska, plucie. A tak niedawno jeszcze wspólna gra w piłkę na szkolnym boisku… Józek unikał kontaktów z niemieckimi dziećmi. Obawiał się konfliktu, tym bardziej, że sąsiadami ojca były dwie niemieckie rodziny. Należały do narodu okupantów. Nie darzono ich zaufaniem, zachowywano wobec nich dystans i daleko posuniętą ostrożność. A Wojdowie z Zasłońca mieli się czego obawiać.
Jak-duchowny z duchownym…
Syn Edward, starszy od Józka miał nakaz wyjazdu do Niemiec. Nie pojechał. Ukrywał się w domu na strychu. Wieczorami tylko schodził do rodziny. Uczył się, zdawał w Kielcach eksternistyczne egzaminy na tajnych kompletach w Liceum Stefana Żeromskiego. Razem z drugim bratem Felkiem należeli do AK. Podczas jednego z wyjazdów do miasta Edward wpadł podczas ulicznej łapanki. To było już pod koniec wojny. Znalazł się potem w Westfalii w Niemczech. W Paryżu ukończył polskie seminarium. Na kapłana wyświęcał go późniejszy papież Jan XXIII. Z Józkiem spotkali się po 13 latach w Rzymie. Józek jechał do Brazylii, brat przybył z Belgii. O czym mogą rozmawiać dwaj bracia, dwaj kapłani po kilkunastu latach rozłąki? Może wśród innych wspomnieli i to zdarzenie:
Droga z Zasłońca do Sarbic wydaje się nie mieć końca. Przypieka słońce. Bose nogi małego chłopca wytrwale pokonują jednak ścieżki wśród pól. Dziecko czuje się wyróżnione misją, którą powierzyli mu ojciec i starszy brat Edward. Pod pazuchą chłopiec niesie książki. Ma je oddać nauczycielstwu w Sarbicach. Weźmie inne, z których uczyć się będzie brat. W progu domu wita go nauczycielka Stanisława Majcher. Jest ciepła i serdeczna. Zaprasza do środka. Sadza przy stole, który przykryty jest białym obrusem, stawia przed chłopaczyną filiżankę z parującą herbatą. Do pokoju wchodzi Stefan Majcher i mierzwi czuprynę chłopca. Józek chowa pod stołem nieobute stopy, zawstydzony gościnnością gospodarzy. Rozmawiają z nim serdecznie, mówią tak pięknie. Kultura tej pogawędki, niezwykłość przyjęcia zapadnie w sercu chłopca na długo. Chce zbliżyć się do tego świata, w którym żyją tacy ludzie. A droga do niego jedna – nauka.
W plebańskim sadzie gwar. Orkiestrze pszczół uwijających się wśród koron drzew pokrytych biało – różową pierzynką towarzyszą śmiechy rozbrykanych dzieci. Dwie dziewczynki w tym towarzystwie zawsze trzymają się razem, są spokojniejsze. Za to chłopcom nie brakuje energii do swawoli. W harcowaniu wyróżnia się Baltazar. Czuje się w obejściu plebanii najpewniej, jest właściwie u siebie, siostrzeniec proboszcza Jankowskiego. Zabawy ustają, kiedy wśród drzew pojawia się znajoma dziewczęca sylwetka. Pani nauczycielka. Pani Natalia Żurowska. Nie ma zwyczaju wchodzić od frontu plebanii. Z mieszkania u Bajków na Górkach Łopuszańskich do sadu otaczającego plebanię zakrada się przez dziurę w ogrodzeniu nieopodal kapliczki na Kieleckiej. Lubi zaskakiwać dzieci. A może nie lubi rzucać się w oczy w ten mroczny czas okupacji?
Jedno spojrzenie na gromadkę i wie, że przyszli wszyscy: jest Krystyna Krechowicz, córka nauczycieli z Józefiny, Tereska Krogulec z Łopuszna, są chłopcy: Henio Bańbura z Czałczyna, Marian Krawczyński z Dąbrowy, Baltazar Skrobisz, proboszczowy siostrzeniec, drobniutki Józio Wojda z Zasłońca i Marian Zawada, syn leśniczego wysiedlonego z Poznańskiego. Drugi tajny komplet z Łopuszna. Pierwsza klasa gimnazjum. Rok szkolny 1943/44. Do południa razem z innymi uczniami realizują zatwierdzony przez władze okupacyjne program klasy siódmej, potem spotykają się potajemnie, by przerabiać treści z zakresu gimnazjum. W następnym roku szkolnym do grupy tej dołączą jeszcze inni uczniowie.
Dzieci kochają swoją panią. Jest dobra i mądra. Młoda i ładna. Jej pojawienie się w Łopusznie jest dla wielu z nich prawdziwą Bożą Opatrznością. Wykształcona dziewczyna wnosi w senną osadę powiew świeżości, pokazuje, co kryje się za horyzontem, rozbudza drzemiące w wiejskich dzieciach marzenia i ambicje. Józek Wojda może jeszcze nie wie wtedy, że chce być księdzem. Ale wie, że jego marzenia są śmiałe jak na wiejskiego chłopca, na pewno przerastają większość pragnień chłopskich dzieci. Uczy się, pasąc krowy. Pilnując, by bydło nie weszło w szkodę, śledzi losy Sienkiewiczowskich bohaterów i jest ciekawy, co znajduje się za horyzontem.
Budynek szkolny jest ciasny, więc lekcje odbywają się też na wikariacie. Zimą hula tam wiatr, a przez cztery pory roku harcują myszy. Gnieżdżą się pod dziurawą podłogą i często wystawiają głodne pyszczki ze swych norek. Dla sprytnych chłopców cóż to takiego złapać mysz? Spragnieni zabawy łapią ich całe gromady. Na co mysz zdać się może? Ano można ją koleżance do płaszczyka włożyć. Toteż urządzają takiego psikusa dziewczynkom. Pisków, spazmów, wrzasków, histerii nawet jest potem co niemiara. Ale psikusa takiego pamięta się nawet, gdy pół wieku i więcej przeminie.
Tajny komplet zbiera się prawie codziennie. Zazwyczaj po zakończeniu oficjalnych lekcji jest dodatkowa godzina lub więcej. Uczniowie uczą się treści zakazanych przez władze okupacyjne. Zdobywają wiedzę na poziomie gimnazjalnym, przygotowują się do zdania w przyszłości matury. Zapału do nauki im nie brakuje. Czy zdają sobie sprawę z niebezpieczeństwa, które im grozi? Być może. Wojna przecież sprawia, że dojrzewa się szybciej. Wojna w brutalny sposób skraca beztroskie dzieciństwo. Z pewnością nauka na tajnych kompletach jest też piękną, ale niebezpieczną przygodą. Towarzyszy jej dreszczyk emocji, świadomość, że współuczestniczy się w czymś ważnym, niekoniecznie tylko dla siebie. Może także dla Ojczyzny?
Ksiądz Wojda przechowuje jako cenną pamiątkę obrazek, który ofiarowała mu dawna wychowawczyni |
Dedykacja skreślona ręką pani Natalii, kilka miesięcy przed śmiercią |
Zajęcia odbywają się w różnych miejscach: na plebanii, wikariacie, na Kościółku. Nawet w stodole nieopodal Sarbic. Józek zapamiętał dobrze taką lekcję, gdy z kolegami siedzieli na snopkach zboża. Wiadomości o tym, gdzie się spotykają z nauczycielem, uczniowie przekazują sobie pocztą pantoflową. Trudno jest o wszystko. Podręczniki sprzed wojny są na wagę złota. Trzeba pożyczać sobie nawzajem. Ciężko o zeszyty. Wydają się zbytkiem, gdy brakuje na chleb.
Pani Natalia lubi zabierać swoich uczniów na wycieczki. Podczas takich wypraw, na przykład na Perzową Górę, też prowadzi wykłady. Potrafi pięknie opowiadać. W jej opowieściach ożywają królowie i bohaterowie książek. Umie zaszczepić dzieciom miłość do literatury i historii – tych przedmiotów naucza. Poza tym jest harcerką. Mały Józek pamięta zorganizowany przez nauczycielkę pierwszy obóz harcerski w okolicach Bolmina. W jego przygotowanie angażował się także Aleksander Golka, kierownik szkoły z okresu okupacji.
Języka polskiego i historii uczy ukochana nauczycielka, Natalia Żurowska. Jadwiga Przeniosło matematyki i fizyki. Bardzo surowa i wymagająca jest Izabela Gwarda, żona przedwojennego granatowego policjanta. Uczy także Mieczysław Stęplewski, przybyła z Warszawy pani Latało, która straciła podczas wojny dwóch synów, niemiecki wykłada pani Chlewicka.
Dobrym duchem łopuszańskiej oświaty, tej oficjalnej i tej tajnej jest ksiądz kanonik Aleksander Jankowski. Przede wszystkim udostępnia pomieszczenia. Plebania i jej otoczenie wydają się bezpieczniejsze od innych miejsc. Dlatego ogromnym wstrząsem dla mieszkańców jest wiadomość o aresztowaniu księdza Jankowskiego. Nastąpiło ono 19 marca 1942 roku. Gestapo z Kielc oraz policja SS i żandarmeria z Łopuszna oprócz księdza aresztowała także: wójta Władysława Kaczmarczyka, sekretarza gminy Romana Przeniosło, wspomnianego wcześniej Jana Rubika i innych.
Parafianie mocno przeżywają aresztowanie księdza Jankowskiego. To jakby zabrać dzieciom ojca. Jednego razu tata mówi do Józka i jego młodszej siostry: „Ubierajcie się.”. „A dokąd idziemy, tato?”. „Zobaczycie.” Poszli do Łopuszna, na ulicę Włoszczowską, gdzie zamknięty w „kozie”, jak nazywano areszt, przebywał ksiądz proboszcz. Leżał tam na łóżku w ciasnym, ciemnym pomieszczeniu. Zgaszony, smutny, zmartwiony. Dzieci pocałowały go w ręce. Ksiądz wzruszył sie tymi odwiedzinami, głaskał Józka i jego siostrę po głowie.
Wkrótce wszystkich aresztowanych przewieziono do Kielc, skąd część trafiła do obozów koncentracyjnych. Księdza Jankowskiego na szczęście uwolniono.
U Wojdów na Zasłońcu dobrze zapamiętano Boże Narodzenie tego roku, gdy aresztowano księdza proboszcza. Rodzina siedzi przy wigilijnym stole, gdy do drzwi ktoś puka. To służąca z plebanii z koszem pełnym smakołyków. „To za to, żeście odwiedzili księdza w kozie” – mówi.
Co jakiś czas uczniowie z tajnych kompletów zdają egzaminy przed specjalną komisją, żaden bowiem z nauczycieli uczących w Łopusznie nie posiada uprawnień do nauczania w szkole gimnazjalnej. Przyjeżdża egzaminator z Kielc. Jest to z reguły jeden nauczyciel, więcej wzbudziłoby niepotrzebne podejrzenia, poza tym trzeba zadbać o transport i sfinansować go. Miejsce egzaminu to mieszkanie pani Natalii. Uczestnicy tych zdarzeń, świadomi zagrożeń, zachowują dużą ostrożność. Wystawiają „czujki”, by zaalarmować w razie niebezpieczeństwa, gdyby nieoczekiwanie pojawili się żandarmi
List wysłany przez ks. Wojdę z Maroka do pani Natalii Żurowskiej Machałowej
Egzaminom towarzyszą emocje. Pamięta się je nawet po upływie ponad półwiecza. Jeden z takich egzaminów Józek zdawał śpiewająco, ale poległ na łacinie. Dziś 84 – letni, wielebny ksiądz Józef pamięta, jak mały Józek nie potrafił poprawnie odmienić rzeczownika „siostra”. Nasz bohater przed łaciną nie uciekł i w przyszłości nauczył się jej doskonale. Raz, że była ona wcześniej nieodłącznym elementem solidnego wykształcenia, dwa, ponieważ został duchownym i na początku swojej kariery kapłańskiej używał języka łacińskiego jako języka liturgii mszalnej. Klasyczna łacina stanowiła także dla niego mocny fundament do nauki innych języków, których jako misjonarz poznać musiał kilka.
Łaciny uczy dzieci ksiądz Lucjan Czechowski. Nietuzinkowa postać, wielki przyjaciel dzieci i młodzieży, mocno zaangażowany w tajne nauczanie. Pani Natalia z miejsca znalazła w nim bratnią duszę. Szybko się zaprzyjaźnili. Może to osoba młodego, odważnego kapłana sprawiła, że w Józku zakiełkowała myśl, by w przyszłości pójść w jego ślady?
Nauczyciele uczą dzieci na tajnych kompletach, narażając się na wielkie niebezpieczeństwo. Z oczywistych racji nie dostają za swoją pracę żadnego wynagrodzenia od władz. Rodzice starają się im w jakiś sposób odwdzięczyć. O pieniądze na wsi jest trudno, dlatego jest to najczęściej gratyfikacja w naturze. Józek pamięta, jak pewnego razu matka woła go i wręczając dorodnego koguta, mówi: „Masz, zanieś swojej pani Żurowskiej”.
W okresie letnim i jesiennym uczniowie wykonują obowiązkowe prace polowe na rzecz Niemców. Dzieci z Łopuszna chodzą z panią Natalią „na dworskie”, na pola ciągnące się od ulicy Koneckiej do Wielebnowa. Pracują przy żniwach, kopaniu ziemniaków i marchwi. Nie jest to praca ponad siły, zawsze też można sobie wziąć trochę zboża. Józek pamięta jak razu pewnego z Marianem Krawczyńskim, tak bez pozwolenia, przywłaszczyli sobie trochę marchwi. Gdy po latach spotkał się z kolegą, ten mu przypomniał: „Zobacz, Józek, kradliśmy marchew z dworu, a teraz tyś został księdzem”.
Józek został księdzem, kariery w hierarchii duchownej jednak nie zrobił. Według teorii księdza Zioło, wikariusza z Łopuszna, zbyt mało był bity w dzieciństwie. Kary cielesne w szkole w czasach, gdy nasz bohater uczęszczał do niej i jeszcze długo potem, były czymś normalnym. Za krzywe literki, nieodrobioną pracę domową, złe zachowanie można było dostać po łapach. Popularne były razy tzw. trzcinką. W dyscyplinowaniu w ten sposób uczniów celował właśnie ksiądz Zioło. Tak powiedział razu pewnego do małego Józka, gdy ten zasłużył sobie na karę: „Ojciec mnie lał i zostałem księdzem, a gdyby mnie lał więcej, zostałbym biskupem.”
Ksiądz Józef Wojda biskupem nie został, ale jego kapłańskie życie o ileż ciekawsze jest od życia niejednego biskupa. 16 lat w Brazylii, 14 lat na Białorusi – w tych krajach pobudował kościoły. Maroko, Węgry, Irak, Wybrzeże Kości Słoniowej, Australia. Pracował wśród Polonii. Szerzył polskość, podtrzymywał narodowe tradycje i język wśród rzuconych na obczyznę Polaków. Choć w inny sposób, uczył polskiego i historii jak kiedyś jego ukochana nauczycielka. Po latach napisał do niej z Maroka piękny, pełen wdzięczności list. Za zgodą księdza publikuję go w całości. Wzruszył mnie bardzo, a najbardziej słowa: „ …swoje panieńskie lata i serce dziewczęce poświęciłaś nam, chłopskim, wiejskim dzieciom”
Józek Wojda, drobny chłopiec z Zasłońca zobaczył, co kryje się za horyzontem ojcowego pola. A to, co zobaczył, amazońskie dżungle, piaski Maroka, bezkresy Australii, warte są kolejnych opowieści.
Agnieszka Palacz
WIEŚCI ŁOPUSZNA, nr 3/2013
Za konsultację historyczną dziękuję panu dr. Piotrowi Starzykowi.
Podczas pisania artykułu korzystałam z następujących publikacji:
E. Oleksiewicz, Z. Iwanek Conservatio pro memoria… – zachowanie ku pamięci, „Wieści Łopuszna”, nr 12.
Wioletta Dudek, Fragment monograficznej pracy magisterskiej na temat historii LO w Łopusznie w: Zespół Szkół im. Jana Pawła II w Łopusznie. 90 lat Szkoły.
E. Oleksiewicz, Natalia Żurowska – Machałowa. Tamże.